Pojechałam kiedyś z moim mężem do Wrocławia na delegację. Musiał odwiedzić kilka sklepów sportowych, m.in. robił szkolenie w Skalniku. Ja, nie chcąc mu przeszkadzać w służbowych obowiązkach, potulnie czekałam w aucie zaparkowanych kilka metrów dalej. Wreszcie szkolenie się skończyło, a Darek wrócił, jednak nie sam. Razem z nim po katalogi przyszedł Włodek Szczęsny, właściciel Skalnika. „Jak to zostawiłeś dziewczynę samą, żeby się wynudziła. Trzeba ją było zaprosić do nas, wypilibyśmy razem herbatę.” Takie potraktowanie mojej osoby nie pasowało mi do wizji kontaktów służbowych. Miało to miejsce parę lat temu, kiedy nie było jeszcze dla mnie oczywiste, że można z właścicielami sklepów czy firm produkujących sprzęt górski rozmawiać o wyprawach, bieganiu w maratonach, skiturach, wspinaniu czy po prostu dzieciach. To przyszło z czasem...
Włodek zawsze był bardzo bezpośredni. Niski, korpulentny, w okularach z grubymi szkłami nie wyglądał atrakcyjnie, ale zawsze flirtował z wszystkimi napotkanymi kobietami bez względu na ich wiek. Spotykaliśmy się później na różnego rodzaju imprezach podróżniczych, festiwalach górskich, pokazach i zawsze wyłowił nas z tłumu, by się przywitać i obowiązkowo pocałować mnie w rękę. Kiedyś nocował u nas w domu po slajdowisku, na którym pokazywał swoje zdjęcia. Sporo podróżował i tego mu zazdrościłam. Potrafił tak ustawić sobie życie, że robił to, na co miał ochotę. Interes mu się kręcił, a on wyjeżdżał na kolejną wyprawę czy rejs.
Ostatni wyjazd zaplanował do Ameryki Południowej. I wtedy dostałam tę wiadomość na Gadu-Gadu: „Włodek Szczęsny nie żyje.” Gdy słyszy się taką informację, to – oprócz zawsze początkowego niedowierzania – w przypadku „ludzi gór” zawsze nasuwa się pytanie: umarł „normalnie” czy w wypadku? Brzmi to dość okrutnie, najczęściej jednak niestety okazuje się, że takie osoby giną na ścianach, podczas wspinaczki, wpadają do szczeliny, zamarzają... Włodek podchodził po stromym stoku...
Zostawił żonę i czwórkę dzieci...
Fot. Paweł Relikowski