„Z wysokości przyczepy spoglądałam na kolejne mijane na naszej drodze berberyjskie wioski. Domy zbudowane były z gliny wymieszanej ze słomą. Słońce porządnie je wysuszało, dzięki czemu w gorącym klimacie miały szansę przetrwać długi czas. Tylko porządny deszcz mógł je zniszczyć, a taki zdarzał się tu rzadko. Na murach białym barwnikiem wymalowano znaki przypominające liście palm. Płaskie dachy mogły służyć za wygodne tarasy, miejsca do odpoczynku, suszenia opału oraz składowisko niepotrzebnych rzeczy. Nierzadko widziałam tam zamocowane anteny satelitarne – łączność ze światem dla mieszkańców marokańskiego Atlasu.
Zawsze wybierając się do jakiegoś kraju, staram się choć kilka dni spędzić w górach. Wiem, że spotkam tam ludzi autentycznych i dowiem się, jak naprawdę żyje się mieszkańcom. Potem, wracając do kraju, najwięcej wspomnień zabieram ze sobą właśnie z dni spędzonych na łonie natury podczas wędrówki z całym ekwipunkiem na plecach. Zabytki bledną, zwiedzane pałace i świątynie mieszają się, a nazwy kolejnych zamków i twierdz mylą. Natomiast herbata wypita w wiosce gdzieś głęboko w górach pozwala zatrzymać czas. Ważne stają się gesty, spojrzenie i ręka z dzbankiem wyciągnięta w moim kierunku...”
Zapraszam do lektury całej relacji z trekkingu w Maroku w okolicach Tarudant, jaki odbyłam na przełomie lutego i marca 2007 („Sportowy Styl”, nr 1/2008 (105) zima 2007/2008, ss. 68-73).