Kiedyś wyjazd w góry czy w skały to była dla mnie cała wyprawa. Jechało się całą noc pociągiem, a potem jeszcze zazwyczaj autobusem, stopem, minibusem czy innymi środkami transportu. Na plecach dźwigało się cały dobytek, ciuchy i prowiant na cały pobyt. Rytuałem było kupowanie ostatnich zapasów przy dworcu kolejowym w Zakopanem. Przeważnie w tym czasie jeździłam właśnie w Tatry i szczerze mówiąc nawet nie bardzo miałam orientację, że te niższe pagórki przed Tatrami to jakiś Beskid Niski, Wyspowy, Mały... Gdy więc mój ówczesny chłopak (a dzisiaj mąż) zaproponował mi romantyczną zimową wyprawę w Gorce, nie bardzo wiedziałam z początku, gdzie te góry umiejscowić na mapie!
Spędziliśmy tam kilka dni lutego. Pierwszego dnia mieliśmy piękną wiosnę. Świeciło słońce, kwitły pierwsze kwiaty, a z Gorców rozpościerała się niesamowita panorama na Tatry. Potem przyszła zima i mieliśmy problem z torowaniem drogi, nieraz gubiliśmy szlak. Wracaliśmy do Rabki podczas przedwiośnia: wszystko topniało i trzeba było uważać, żeby nie poślizgnąć się na lodzie.
Żegnając się wtedy z Gorcami, myślałam, że już nigdy ich nie zobaczę. Byliśmy już wtedy gotowi na podbój Alp, Kaukazu i Pamiru, w Tatry jeździliśmy zimą. Szkoda nam było czasu na niższe góry. Jechało się w nie przecież tak długo – całą noc trzeba się było tłuc pociągiem...
Nie przypuszczałam, że w Gorce będę jednak wracać tak często. Jak do dobrego znajomego, na chwilę, na imprezę, na spacer. Zaproszenie na urodziny w Hawiarskiej Kolibie, impreza na Hubie u Marka Kalmusa, nawet wycieczka klasowa, gdy uczyłam dzieci w słynnym dzisiaj Pcimiu - to tylko niektóre z okazji. Gdy mieszka się w Krakowie, zmienia się perpektywa, i jak się ma małe dzieci, to w niskie góry jeździ się często i z wielką przyjemnością.
Tak było w jeden z weekendów kwietnia. Klub Turystyczny Wagabunda urządzał na Starych Wierchach imprezę z okazji X-lecia istnienia. Jędrzej miał miesiąc, więc nie zdecydowaliśmy się jechać tam na cały weekend, ale spacer niedzielny zamiast do parku odbyliśmy z Obidowej do schroniska. Czas najwyższy już był pokazać naszemu najmłodszemu członkowi rodziny prawdziwe góry. Świeże powietrze sprawiło jednak, że większość wycieczki przespał zapakowany w chustę. Dominisia natomiast radośnie posypywała kolegę trocinami rozsypanymi na ziemi przy schronisku, tradycyjne zbierała kamyki i ładowała rodzicom do kieszeni i nie przejmowała się błotem po kostki na szlaku.