Dla naszych gruzińskich przyjaciół, chłopaków z klubu wysokogórskiego w Gori i wszystkich Gruzinów, których spotkaliśmy na swej drodze, pamięci Mishy, który zginął w Swanetii i duchem na zawsze pozostał w górach, które tak kochał. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze kiedyś razem wypić wino z czary Matki Gruzji, a miecz zostanie złożony z dala od tego pięknego kraju... Tekst ukazał się w dwutygodniku "Droga" kilka lat temu.
Zobaczyłam mężczyznę z psem spacerującego brzegiem morza. Szukaliśmy naszych przyjaciół, z którymi umówiliśmy się w Buknari, mało znanej miejscowości z dala od tłumu turystów nad Morzem Czarnym w Gruzji. Podeszłam zaciekawiona, czy kogoś nie spotkał. „Nie, nikogo nie widziałem, ale zapraszam na herbatę” – usłyszałam odpowiedź na moje uprzejme zapytanie.
Już ponad trzy tygodnie podróżowaliśmy po Gruzji, poznaliśmy trochę obyczaje Gruzinów i wiedzieliśmy, że nie odrzuca się zaproszenia na poczęstunek. Czekając na resztę ekipy, piliśmy herbatę z bambusa, siedząc na bambusowych siedziskach przy bambusowych stołach w dziwnym, ale całkiem wygodnie urządzonym zadaszonym obozowisku naszych nowych gruzińskich znajomych.
Głównym celem podróży było wejście na Kazbek (5047 m n.p.m.), jeden z najwyższych szczytów tego kraju, leżący w paśmie Kaukazu Wielkiego. Kilka dni spędziliśmy w rajskiej dolinie Sno, dotarliśmy do Chewsuretii, tajemniczej krainy ludzi o jasnych oczach i włosach, zwiedziliśmy Tbilisi – stolicę, Gori z muzeum Stalina oraz wiele innych miejsc, starych kościołów, kamiennych miast i niedostępnych twierdz. Od początku spotykaliśmy się z niesamowitą życzliwością ludzi, którzy przyjmowali nas u siebie i dzielili tym, co mieli.
„Nie zdziw się, jeżeli pierwszy napotkany Gruzin zaprosi cię do swojego domu” – brzmiało zdanie w jednym z nielicznych przewodników po Gruzji. I... już pierwszego dnia jedliśmy kolację u Georgija. Potem było jeszcze zaproszenie na skromny posiłek od kierowcy, z którym podróżowaliśmy autostopem. Nie ujechaliśmy nawet kilometra, gdy zatrzymaliśmy się przy stoliku i dwóch ławkach na brzegu lasu, jakby specjalnie przygotowanych na ucztę. „Chleb jest, ser jest, wino jest – wszystko jest.” Słowa wypowiedziane przy tej okazji dużo mówiły o charakterze Gruzinów. Mają niewiele, ale tym, co posiadają i tak podzielą się z innymi. Ważne jest, by na stole nie było skrawka wolnego obrusa, a aby go zapełnić, wystarczą przecież jabłka czy kawałki arbuza. „Biegnij do samochodu, tam są jeszcze orzechy” – mówi Gia do swojego kolegi. Wreszcie możemy zaczynać z takim namaszczeniem przygotowywany posiłek. Wszystko, co po nim zostaje i tak ląduje w naszych plecakach, starannie przez Gruzinów zapakowane i uroczyście nam wręczone.
„Bardzo was przepraszam, że nie poznacie smaku wszystkich naszych narodowych dań” – nie może odżałować tata Miszy. – „Ale z powodu braku prądu żona nie mogła wszystkiego przygotować” – mówi przy stole zastawionym półmiskami z ziemniakami, zasmażanymi bakłażanami, jajkami sadzonymi, jabłkami, kawałkami arbuzów, częstując nas gruzińskim serem i winem domowej roboty oraz chaczapuri – najbardziej znanym gruzińskim przysmakiem, czyli plackiem z serem.
„Częstujcie się” – wracam myślami do Buknari nad morzem. Nie zdziwiłam się wcale, gdy zaproszenie na herbatę płynnie przekształciło się w zaproszenie także na śniadanie. Powoli z wielkimi plecakami pojawiają się nasi przyjaciele i jakoś naturalnie siadają przy stole obok nas. Nie starcza miejsca dla gospodarzy, którzy z daleka dbają o to, by kubki z gorącą herbatą pojawiały się przed nowymi przybyszami. Podsuwają pyszny gruziński chleb.
Nie mieliśmy właściwie odwrotu. Zaczął padać deszcz, więc i tak nie mogliśmy się ruszyć z miejsca. Gospodarze zaproponowali rozbicie namiotów przy ich obozowisku, ale póki co i tak musieliśmy czekać na przerwę w ulewie. „Nie martwcie się. Wiem, że przyjechaliście nad morze, by się wygrzać, opalić, wykąpać, ale gdyby nie ta pogoda nie poznalibyśmy się dzisiaj. Deszcz sprzyja rozmowom” – ich filozoficzne wywody niesamowicie nas wciągały.
Od początku miałam wrażenie, że nie mamy do czynienia z przeciętnymi Gruzinami. W obozie dbali o segregację śmieci, na stole leżały „Biesy” Dostojewskiego w oryginale, w namiocie stał jak gdyby nigdy nic telewizor, na bambusowych półkach wieża i kolumny, a niedaleko zaparkowany był terenowy Mercedes z niemiecką rejestracją. „Mieszkacie w Niemczech?” – pytamy. „Ja tam pracuję, jestem architektem” – odzywa się jeden z nich. „Ty też?” – pytamy drugiego. Po chwili wahania poważnym głosem mówi: „Ja wyjechać z Gruzji nie mogę...” Nie ciągniemy go za język, gdyż zdaje nam się, że poruszyliśmy jakiś krepujący temat. „Przyjdzie czas, by o tym opowiedzieć” – wreszcie przerywa milczenie. I rzeczywiście – przyszedł...
„Nazywam się Bagratiani. Pochodzę z gruzińskiego rodu królewskiego. W mojej rodzinie rodzili się święci, władcy i męczennicy – mówił, jakby opowiadał o tym, że urodził się na warszawskiej Pradze. „To dlatego nie wypada mi z Gruzji wyjeżdżać. Moja rodzina istnieje po to, by żyć i umierać dla tego kraju.” Nazwisko nie było nam obce. Do wyjazdu bardzo dobrze się przygotowaliśmy, czytaliśmy dużo i wiedzieliśmy, że pojawiła się w Gruzji idea, by po oderwaniu od Związku Radzieckiego wskrzesić królestwo.
Zupełnie inaczej spojrzałam na tego Gruzina. Przed sobą widziałam teraz nie twarz rozczochranego i brodatego brzydala, ale postać o szlachetnych rysach i oczach jak z fresków w gruzińskich kościołach z X wieku. Przypomniała mi się Wardzia, miasto wykute w skale, zwiedzane ze świeczkami w rękach, z których wosk kapał nam na palce. Krążyliśmy po labiryncie kamiennych korytarzy prowadzeni przez jednego z mnichów, zamieszkujących Wardzię dzisiaj. „Tu jest święte źródło królowej Tamary. Gdy tu siedziała, ze ściany pociekły łzy. To ona i jej ojciec zbudowali twierdzę w XIII wieku, tu rodzina królewska chroniła się przed najazdami” – mnich mocniejszym światłem oświetlił namalowane na ścianach twarze królowej i jej dworu.
„Wardzię budował mój dziad” – powiedział rozczochrany chudzielec w krótkich spodenkach i pogniecionej koszuli, siedzący na bambusowym siedzisku nad morzem i ja – patrząc na niego – naprawdę mu wierzyłam. To właśnie on na sam koniec podróży wyjaśnił nam wiele cech charakteru Gruzinów.
„Gość w dom, Bóg w dom – nie jest czczym powiedzeniem w Gruzji. Jeżeli Gruzin sam zaprosi kogoś do domu, to jest to tylko jego własna zasługa, ale jeżeli gość niespodziewanie zapuka do jego drzwi, to znaczy, że Bóg go zesłał. To jest jak błogosławieństwo.” Zrozumiałam dlaczego, gdy zabrał nas do miasta, dumnie przedstawiał wszystkim swoim bardzo ważnym i dystyngowanym znajomym, a oni następnie bardzo uprzejmie z nami, brudasami, którzy już trzeci tydzień byli w podróży, rozmawiali – byliśmy gośćmi króla.
W Tbilisi jest taki pomnik – Matka Gruzja, wyniesiona ponad miasto, stojąca na wzgórzu, trzyma w jednej ręce miecz – dla wrogów, w drugiej czarę z winem – dla przyjaciół. Gruzja kojarzy się ludziom, którzy jej nie odwiedzili, z wojną, zamieszkami i konfliktami wewnętrznymi pomiędzy poszczególnymi regionami. Ja jednak nigdy podróżując po Gruzji nie doświadczyłam wpływu miecza przy spotkaniach z mieszkańcami tego kraju, natomiast winem byłam częstowana za każdym razem.